Zgadują się w internecie, śledzą ogłoszenia, sondują rynek. Ukraińscy pracownicy przestają być chłopcami do bicia i zaczynają korzystać z tego, że koniunktura na polskim rynku pracy jest coraz lepsza. Obraz zagubionych imigrantów wysypujących się z busika odchodzi właśnie do lamusa.
– Ukraińscy robotnicy powiedzieli mi niedawno, że za 20 zł/h robić nie będą. Bo to za mało. Ale ja nie zamierzałem im dawać więcej. Zadzwoniłem po Polaków z małego miasteczka. Uznali, że wezmą tę stawkę z pocałowaniem ręki. Wtedy moi pracownicy stwierdzili, że ostatecznie mogą zostać przy starej płacy – opowiada pan Marek, właściciel niewielkiej firmy remontowo-usługowej z Warszawy.
Historia, choć jednostkowa, jak na dłoni oddaje zmianę mentalności Ukraińców. Nasi wschodni sąsiedzi przestali chodzić ze spuszczonymi głowami i prosić o zatrudnienie. Coraz częściej to oni stawiają warunki. Zgadują się na facebookowych grupach, radzą gdzie i ile można wyciągnąć od pracodawcy. O ich interesy od ubiegłego roku dba dodatkowo Międzyzakładowy Związek Zawodowy Pracowników Ukraińskich w Polsce. Zaczynają się ostre negocjacje. – Wiedzą, że polskie firmy stoją pod ścianą. Niedawno jedne z przedsiębiorstw wygrało przetarg na obsługę transportu w stolicy. Pracowników jednak nie mieli, zaczęli ich szukać dopiero po ogłoszeniu wyników – opowiada Daniel Dziewit, twórca portalu „Praca dla Ukrainy”. I nie jest to na polskim rynku wyjątek.
Ukraińcy poczynają sobie coraz śmielej, bo wiedzą, że polskie firmy są na nich skazane. Dane GUS-u wskazują, że na rynku brakuje 120 tys. osób. A będzie jeszcze gorzej, bo nasi rodacy nie zamierzają wracać z emigracji, a popyt na pracowników rośnie w tempie 20 proc. rocznie. Według Związku Przedsiębiorców i Pracodawców aby utrzymać tempo wzrostu gospodarczego, Polska w ciągu kolejnych 20 lat będzie potrzebowała ok. 5 milionów pracowników.
W tym kontekście szacunki Dyrektora Ukraińskiego Centrum Analitycznego Ołeksandra Ochrimenki o 2 mln Ukraińców na koniec 2017 roku przestają brzmieć imponująco. – Potrzebujemy dużo więcej – mogłyby chórem zakrzyknąć polskie przedsiębiorstwa.
Ukraińcy zmądrzeli?
Nie do końca jednak dowierzam. Dzwonię do Uliany Vorobets, która w Polsce jest od dwóch lat. – Halo? – odzywa się głos po drugiej stronie słuchawki, a ja na moment milknę. W jej pierwszych zdaniach nie słychać żadnego akcentu. Czy na pewno dodzwoniłem się do właściwej osoby? Odrywam na chwilę policzek od wyświetlacza i zerkam nerwowo na wybrany numer telefonu. Wszystko się zgadza. Wschodni akcent Uliany daje się wychwycić dopiero w dalszej części rozmowy.
– Kiedyś moi rodacy spali w pokojach po 16-20 osób, godzili się na stawkę 6-7 złotych. Dzisiaj za 10 złotych nie każdy zdecyduje się przyjść do pracy. Chyba, że w pakiecie dostanie wyżywienie i porządne zakwaterowanie. Może zmądrzeli? – zastanawia się.
Ona sama przyjechała do Polski dwa lata temu. – W kraju pracowałam w branży rozrywkowo-dziennikarskiej, u was na dzień dobry o mało nie wylądowałam na „ludzkim targu” – wspomina.
Takie obiekty rodem z XIX wieku wciąż funkcjonują – jeden z nich jest np. w Piasecznie. Przez miejscowych nazywane targami pracy, Ukraińcom jawiły się raczej jako miejsce handlu niewolnikami. W 2015 roku „Gazeta Wyborcza” opisywała przypadki ludzi, którzy werbowani w takich miejscach,
godzili się na zarobki rzędu 3,5 zł/h.
Ich sposób funkcjonowania znacząco się jednak zmienia. Dziewit opowiada, że dzisiaj Ukraińcom nawet „ludzkich targach” coraz częściej zdarza się odmawiać. Po prostu. Bo byle pracy nie wezmą.
W 2015 warunki były jednak inne. Uliana opowiada, że za pierwsze 5 dni pracy w Polsce nie dostała żadnego wynagrodzenia. „Przedsiębiorca” niby obiecywał wypłatę, w praktyce karał finansowo ją i jej współpracowników praktycznie za wszystko. Odeszła. Miesiącami odbijała się od kolejnych pracodawców, czwórkę dzieci zostawiła na Ukrainie.